Kupując reklamy na np. Facebook-u czy innym Google do promocji swoich e-commerce-owych produktów za pewne najczęściej analizujesz parametry biznesowe, takie jak zasięgi/ wyświetlenia/ wydatki/ kliknięcia itd.
Zastanawiałeś się jednak, czy zakup takich usług może wiązać się z jakimiś skutkami podatkowymi?
Reklama w Internecie jako koszt uzyskania przychodów
Przypuszczam, że Twoja pierwsza myśl wygląda tak:
„Pewnie! Każdą reklamę ochoczo wrzucam w koszty”.
Masz rację – my też tak robimy ☺ (choć tutaj radzimy podjąć pewne środki ostrożności, ale to temat na osobny wpis).
Problem w tym, że patrząc na taki zakup tylko od strony korzyści podatkowych możemy przeżyć w przyszłości niemałe zdziwienie.
Puk, puk – kto tam? – urząd skarbowy
Gdy dokładnie przyjrzysz się fakturom za reklamy ze wspomnianego Facebook-a czy Google-a zauważysz za pewne, że są ona wystawiona przez spółki z siedzibą w Irlandii.
Jakie ma to praktyczne znaczenie?
A no takie, że nabywanie tego rodzaju usług z zagranicy objęte jest w Polsce tzw. podatkiem u źródła (to jest właśnie ten tajemniczy „WHT”).
Oznacza to, że Ty, płacąc za fakturę, masz zasadniczo obowiązek potrącenia należnej kontrahentowi kwoty o podatek (WHT) wg stawki 20% i wpłacenia go do urzędu skarbowego.
Potencjalnie, jeżeli o tym nie wiedziałeś, może na Twojej firmie ciążyć solidna zaległość podatkowa…
Czy jest tu jakaś furtka?
Na szczęście tak, ale nie możesz pozostać bierna/y w tej sytuacji.
Przede wszystkim w odniesieniu akurat do płatności na rzecz Google-a czy Facebook-a ratuje nas umowa międzynarodowa pomiędzy Polską a Irlandią (o unikaniu podwójnego opodatkowania).
Umowa ta znosi więc obowiązek poboru WHT w Polsce w tym przypadku. Niemniej jednak musisz posiadać pewien magiczny dokument.
Po co to komu taki papier?
Chodzi oczywiście o certyfikat rezydencji Facebook-a czy Google-a (jest to dokument potwierdzający, że taki a taki delikwent podlega opodatkowaniu w takim i takim państwie od całości swoich dochodów).
Ty wiesz i ja wiem, że spółki te mają siedzibę w Irlandii.
Urzędnicy niby też wiedzą, ale zasłaniają się swoimi prywatnymi źródłami informacji ☺.
Teraz trochę historii
Co ciekawe – do 2019 r. nasze przepisy wymagały, by podatnik posiadał oryginał certyfikatu rezydencji swojego kontrahenta (czyli papier musiał być).
I teraz konia z rzędem temu, komu Maruś Zuckerberg podesłał poleconym taki dokument (raczej można było otrzymać pięknie napisaną w języku Szekspira zwrotkę, której treść sumują słowa klasyka: „S… dziadu”).
Od 2019 r. przepisy nie wymagają już oryginału certyfikatu rezydencji – można posługiwać się kopią – pod warunkiem, że kwota wypłat w roku na rzecz tego samego kontrahenta nie przekraczała 10.000 zł.
Dodatkowo, od czasu wprowadzenia stanu epidemii (czyli 20 marca 2020 r.) do końca 2021 r. wystarczające było w ogólności posiadanie kopii certyfikatu.
Aż w końcu ktoś poszedł w końcu po rozum do głowy (można pewnie szukać „winowajcy” zamieszania – do wyboru: covid/ Putin/ LGBT) i od 2022 r. w Polsce zniesiono obowiązek posługiwania się oryginałami certyfikatów rezydencji.
W związku z powyższym powinieneś każdego roku pobierać taki certyfikat (w formie PDF) ze stron www swoich kontrahentów.
Ale co, jeśli nie miałem oryginału certyfikatu przed 2019 r. lub moje zakupy reklamowe w 2019 przekroczyły 10.000 zł per kontrahent?
Kocham Cię jak Irlandię
Szczęśliwie z pomocą w 2018 przyszła sama administracja skarbowa Irlandii.
Od 2018 r. w tym państwie nie wydaje się już certyfikatów rezydencji w formie papierowej (obowiązują PDF-y).
W takiej sytuacji organy z reguły da się przekonać, że nie posiadamy oryginału certyfikatu, bo w eko-Irlandii oszczędzają drzewa (w przeciwieństwie czasem do naszych praktyk, ale znowu to temat na osobny artykuł).
Czyli spokój grabarza?
Oznacza to, że w przypadku zakupu reklam od Google czy Facebooka od 2018 r. (nawet w kwocie przekraczającej 10.000 zł/ rok) wystarczające powinno być (z naciskiem na powinno) posiadanie elektronicznych certyfikatów rezydencji.
Czyli pora nadrobić czym prędzej ten brak.
Nie strasz, nie strasz, bo…
Ale jak kupowałeś reklamy przed 2018 r. i nie masz certyfikatów, to warto zdawać sobie sprawę z podatkowego ryzyka CIT/ PIT w latach 2016 i 2017 (które jeszcze się nie przedawniły) …
Nie lubimy straszyć, ale w podatkach nie działa zasada „czego oczy nie widzą…” – lepiej wiedzieć zawczasu, bo jeszcze można coś z tym fantem zrobić.
Koniec balu panno Lalu?
No nie do końca… Mimo braku obowiązku poboru WHT musisz, po zakończeniu roku podatkowego, w którym dokonałeś płatności za zagraniczne usługi reklamowe, złożyć do urzędu skarbowego informację IFT-2R.
Pewnie tego nie robiłeś…
Słabo, wisi nad Tobą mandacik… Nie martw się jednak – możesz zostać (tak jak ja ☺) mistrzem czynnego żalu i złożyć już dziś zaległe informacje.
A teraz tak na koniec końców – to nie koniec cyklu o WHT, dopiero się rozkręcamy ☺
Aneta Nowak-Piechota
doradca podatkowy
Zdjęcie pochodzi z Usnplash
***
Sprzedaż internetowa (dropshipping) towarów z Azji – gdzie ją opodatkować?
Spółka „e-ręczniczek” z siedzibą w Polsce prowadzi e-sklep, w którym prezentuje oferty artykułów kąpielowych. E-ręczniczek na żadnym etapie transakcji nie dysponuje fizycznie towarem (w szczególności nie magazynuje go w kraju).
W razie zakupu towaru w e-sklepie, towary są przesyłane bezpośrednio od producentów z Azji do końcowego odbiorcy na terytorium Polski. Wartość przesyłek nie przekracza 150 euro. Spółka nie jest zarejestrowana do procedury IOSS… [Czytaj dalej…]
{ 0 komentarze… dodaj teraz swój }